Piraci z Karaibów - Rejs Marzeń (relacja z rejsu)
O wyprawie a właściwie rejsie na Karaiby marzy chyba każdy żeglarz. Nic dziwnego, że i moje marzenia były podobne. Od kiedy zacząłem żeglować po morzu i coraz bardziej mi się to podobało coraz częściej i śmielej patrzałem za Ocean i marzyłem, że kiedyś tam pożegluję. Dzięki temu, że mam tylu wspaniałych kolegów i koleżanki z którymi mam przyjemność żeglować, dzięki temu, że stworzyliśmy Jacht Klub Królewskiego Miasta Darłowo to marzenie mogło się ziścić.
Planowanie zacząłem od stycznia 2022. Nawiązałem współpracę z biurem GlobTourist z Kołobrzegu, która okazała się strzałem w 10. Zebranie 8 osobowej załogo trwało właściwie chwilę (bo przecież nie tylko ja mam takie marzenia). Oczywiście pierwszeństwo mieli członkowie naszego JKKM Darłowo. Do 6 osób z klubu dołączyły dwie panie – żony klubowiczów. Jacht jaki sobie wymarzyłem na ten rejs to katamaran BALI 4.0. Widziałem taki kiedyś w Grecji i zachwycił mnie swoimi nietypowymi rozwiązaniami. Bez trudu Biuro znalazło nam takiego katamarana, ponieważ na Karaibach flota czarterowa składa się w 90 procentach z katamaranów.
Tym razem po wielu doświadczeniach postanowiłem rozdzielić zadania jeszcze przed rejsem. I tak jedna osoba zajmowała się Paryżem, inna samolotami, jeszcze inna wytyczeniem trasy, odprawami, inna ubezpieczeniami, jeszcze inna zaopatrzeniem, transportem. Trochę było z tym zamieszania, ale finalnie wyszło bardzo dobrze. Każdy czuł się zaangażowany i nie ukrywam wiele spraw spadło z moich barków. Ale jak to mawiają bardziej niecierpliwi do brzegu.
Pierwsza część podróży to Paryż. Dotarliśmy tam samolotem z Berlina i zostaliśmy na dwa dni. Z Paryża wylecieliśmy liniami AIr France na Martynikę, czyli terytorium zamorskie Francji. Lot trwał ok. 8 godzin, ale zamontowane interaktywne monitory w oparciach pozwalały przetrywać lot bardzo atrakcyjnie. Po wylądowaniu telefony niektórym pokazały, że jesteśmy w Indiach Zachodnich i że będziemy płacić jak za zborze.
Z lotniska mieliśmy załatwionego bursa, w którym kierowcą była młoda ciemnoskóra kobieta. Po ok godzinie znaleźliśmy się pod drzwiami firmy czarterowej o wdzięcznej nazwie Dream Yacht Charter. Czekano tam na nas z dokumentami i bardzo miłą profesjonalną obsługą. Formalności były minimalne i mogliśmy iść na jacht, który stał przy kei należącej lub dzierżawionej przez tą firmę. Musieliśmy nieco poczekać, bo trwało jeszcze sprzątanie, tankowanie wody itp. Cieszyliśmy się słońcem a cześć odpowiedzialna za zaopatrzenie udał się na zakupy.
Dostaliśmy listę do odprawy jachtu i zaczailiśmy z Robertem i Damianem skrupulatnie sprawdzać. Okazało się, że brakuje kilku rzeczy a kilka innych jest niesprawnych. Ostateczna odprawa miał być drugiego dnia rano więc się nie martwiliśmy i zaokrętowaliśmy się na naszym luksusowym katamaranie. Mieliśmy do dyspozycji 4 dwuosobowe kabiny z łazienkami, w których były prysznice. Zaopatrzeniowcy, intendenci i kucharze dostarczyli zaopatrzenie i wszystko zaczęliśmy rozkładać na jachcie. Na marinie duży ruch, wiele załóg kończyło swój rejs i imprezowało w swój ostatni wieczór na Karaibach. Oczywiście nie brakowało Polaków – właściwie chyba jesteśmy wszędzie, gdzie się żegluje. Jedni przychodzili opowiadać, inni dawali dobre rady a jeszcze inni chcieli coś sprzedać co zostało im po rejsie. Najfajniejsi byli ci, którzy poza dobrymi i cennymi informacjami podarowali nam właściwie wszystko co im zostało włącznie z ekspresem do kawy, ale ten za czteropak piwa.
Rano odkupiliśmy od kolejnej załogi wodę w ilościach hurtowych. Rano z Robertem (I oficerem, i mistrzem odpraw) poszliśmy do biura odpraw i straży granicznej. Dzięki pracy domowej Roberta, czyli dokonaniu rejestracji elektronicznej cała procedura nie zajęła nam więcej niż godzinę. Dość długo czekaliśmy na odprawę jachtu, ponieważ dużo jednostek oddawało swoje katamarany i oni mieli pierwszeństwo.
W końcu o 12 w południe po wszystkich formalnościach mogliśmy wyruszyć w naszą podróż marzeń. Ale na Karaibach jest z tym wyruszaniem nieco inaczej. Mianowicie z mariny wypływa obsługa firmy czarterowej, czyli jakby pilot. Niestety zrobił to jak kowal (nie obrażając Arka) szorując burtą po innym jachcie, a drugi odwiązywał nam połatane cumy z boi, na której staliśmy. Odprowadzili nas do bojek wyjściowych z mariny i w końcu mogliśmy przejąć stery. Od razu za ostatnią boją pojawił się nam piękny widoczek małego cypla obsadzonego palmami z piękną piaszczystą plażą. Na lewo i prawo stały setki zakotwiczonych jachtów. Od razu ruszyliśmy do fotografowania.
Po wypłynięciu pojawiło się nieco wiatru, zatem postawiliśmy grota a następnie rozrolowaliśmy foka. Niestety wiatr nie był za silny więc i prędkość nie przekraczała 3 knotów. Plan był taki, że płyniemy praktycznie na najdalej na południe wysuniętą wyspę Grenadin. Z moich wstępnych optymistycznych wyliczeń wynikało, że będziemy płynąć baksztagiem z prędkością ok 6 knotów. Baksztag się sprawdził, prędkość niestety nie. Wiatr był słaby i po jakimś czasie postanowiliśmy go wspomóc silnikiem. Dzięki temu uzyskaliśmy ok 5 knotów płynąc na hybrydzie. Płynęliśmy po Morzu Karaibskim, ale chyba jeszcze nie czuliśmy się piratami. Pomalutku zbliżaliśmy się kolejno do Saint Lucia, potem do Saint Vincent. Zostawialiśmy je po lewej burcie.
Pogoda rozpieszczała słońcem i ciepłem. W związku z tym wszyscy wstawiali każdą nieosłoniętą cześć ciała, a potem mieliśmy pokaz różu i czerwieni w różnych odcieniach. Przyrodnicze pokazy zaczęły się już w pierwszych godzinach, gdy zobaczyliśmy całe ławice latających ryb i polujących na nie ptaków. Siedzieliśmy i cieszyliśmy się jak dzieci mówiąc, że jest to jak w filmach National Geographic.
Mieliśmy do pokonania najdłuższy odcinek w całym naszym rejsie. I od razu złamaliśmy zakaz, który mówił, że nie należy żeglować w nocy. No ale jak przepłynąć 100 mil i nie żeglować w nocy. Oczywiście mieliśmy podział na wachty, wyszły dwie trzyosobowe i jedna dwuosobowa. Ale ruch na morzu był mikroskopijny, wiatr słaby i stabilny, falowanie minimalne zatem pozwoliliśmy naszym, dziewczynom spać spokojnie. Na dodatek przyświecał nam na bezchmurnym niebie księżyc, który zmierzał do pełni. Nawigacje prowadziliśmy na ploterze przy stanowisku sternika i na naszym tablecie, do którego kupiliśmy aktualne mapy tego akwenu.
Wachta za wachtą mijał czas i pomału mijały mile. Czasami zwinęliśmy foka, bo się miotał, czasami go rozwijaliśmy jak nieco mocniej przywiało. Żeglowanie było dość monotonne i bez wielkich fajerwerków. Mieliśmy czas zapoznać się szczegółowo zarówno z żaglami, olinowaniem, sterowaniem, autopilotem i nawigacją. Dla rozrywki prowadziliśmy też dziennik pokładowy. Jako jeden z zapisów pierwszego dnia mamy informacje, że Grzesiek złapał rybę, ale była tak duża ze połamała mu wędkę i uciekła.
Na nocnej wachcie pojawiły się delfiny, kolejny miły przyrodniczy przerywnik. Nad ranem po zachodzie księżyca pojawiło się piękne, gwieździste niebo. Oczywiście są inne układy gwiazd niż u nas. Można cieszyć oczy i marzyć o kosmosie. Doba podzielona jest na pół, wschód o 6 a zachód o 18. Nie ma się co dziwić jesteśmy niedaleko równika.
Po przepłynięciu 95 mil co zajęło nam 21 godzin. Ok godziny dziewiątej rano zakotwiczyliśmy na wyspie BEQUIA w zatoce Portu Elizabeth. Wyspa ta należy do Saint Vincent i Grenadyny, czyli związku albo unii wielu różnych wysp. Łączy je wspólna historia jako wysp zarządzanych kiedyś przez Brytyjczyków. Językiem urzędowym jest Angielski a walutą Dolar Karaibski. Po przybyciu należy wywiesić żółtą flagę pod salingiem. Oznacza to, że załoga jest zdrowa i chce dokonać odprawy.
Zatoka jest przepiękna. Turkusowa woda, dookoła wzgórza porośnięte bujną zieloną roślinnością. Czy tak jest w Raju?? Oczywiście od razu po zacumowaniu wskakujemy z rufy naszego katamarana do wody, która ma 28 stopni. Świeci słonce jest ciepło, ale nie upalnie. W nocy żeglujemy w krótkich spodenkach i koszulkach, bo temperatura nie spada poniżej 23 stopni. Po zacumowaniu wybieramy się na ląd naszym ribem i lądujemy na plaży z fotogeniczną palmą.
Znajdujemy miejsce odpraw i dokonujemy z Robertem niezbędnych czynności celno-skarbowych. Wymieniamy też walutę w banku co zajmuje ponad godzinę takie są tu kolejki. Po kąpielach śniadaniu i formalnościach wybieramy się pozwiedzać Port Elizabeth i wybieramy się super taksówką na zwiedzanie wyspy. Widoki z góry zapierają dech. Zostajemy tu na cały dzień i całą noc. Wieczorem spotkanie na deku dziobowym z drinkami i odrobiną tubylczego obyczaju. Jest pięknie. Marzenia się spełniają.
Kolejnego dnia naszej karaibskiej przygody wypływamy z zatoki o godzinie 12. Wiatr niestety nadal słaby, ale i tak rozwijamy żagle i na hybrydzie płyniemy do następnej wyspy. Przed nami mały archipelag i z map wynika, że da się przepłynąć pomiędzy skałami. Niestety po zbliżeniu się porzucamy ten pomysł, bo w przejściu widać wystające z wody skały a z drugiej strony straszy rozbity wrak. Zmieniamy nieco kurs i opływamy dookoła ten malutki archipelag składający się z kilku małych niezamieszkałych wysepek.
Po zwrocie za Pigeon Island płyniemy w kierunku Baliceaux. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że nasza wyspa jest po prawej stronie. Cóż, jest tu dużo drobnych i większych wysp. W widoku jedne nakładają się na drugie i czasami ciężko rozpoznać, która jest która. Żeglowanie jest proste i czasem nawet dość leniwe.
Za to w morzu po raz pierwszy widzimy pływające żółwie i wyskakujące nawet dość wysoko ryby. Najprawdopodobniej są to tuńczyki. Nasi wędkarze po zakupie i uzupełnieniu sprzętu i przynęt zaczynają połowy. Pierwszy łapie rybę Grzesiek i oceniają, że jest to tuńczyk, drugi łapie rybę Arek i tym razem jest to barakuda. Szykuje się obiadek ze świeżutko złowionych ryb z Morza Karaibskiego. Brawo Wy.
My obieramy kurs na Mustique czyli wyspę milionerów. Dopływamy około 15.00. Próbujemy kotwiczyć, ale podpływa do nas marinero i krzyczy, że tu nie wolno, bo jest rafa. Ja mu tłumacze, że w locjach jest kotwicowisko, na co on z kolei opowiada, że od 2020 to zmieniono. Zaprasza nas na płatną oczywiście boję. Nie dyskutujemy i z jego pomocą stajemy na boi dość blisko brzegu. Okazuje się, że faktycznie jest tam rafa co skrupulatnie sprawdzamy snurkując. Marinero informuje nas, że wyspa jest prywatna i że możemy tylko chodzić po plaży i pójść do restauracji. W głąb wyspy są tylko odpłatne wycieczki, na których można pooglądać domy milionerów. Rezygnujemy z wycieczek, ale idziemy w poszukiwaniu fajnej rafy do snurkowania. Odchodzimy trochę od plaży i od razu pojawia się patrol prywatnej firmy ochroniarskiej, który zakazuje iść nam dalej.
Wracamy na plaże i płyniemy oglądając bogactwo ryb i rafy do naszego katamarana. Potem idziemy zwiedzić okolice restauracji i dostajemy ulotkę, w której jest mnóstwo fantastycznych dań. A ceny bardziej niż atrakcyjne. Zatem wieczorem ubrani elegancko idziemy do restauracji u Bazyla. Zamawiamy różności, pijemy lokalne trunki, bawimy się doskonale, a potem przychodzi kelner z rachunkiem i oczy robią się nam wielkie jak arbuzy. Bo okazało się, że małym druczkiem na dole dopisane było, że ceny są w UDS a nie EC. Powiem tylko, że nasza składka jachtowa właśnie u Bazyla została wyczerpana. Pierwsze wyczerpanie nastąpiło już w Paryżu. Zatem raj okazał się już na początku mocno ekskluzywny. No ale jakoś przełknęliśmy tą żabę albo ślimaka i dołożyliśmy kolejne dolary do składki. W końcu takie wakacje nie zdarzają się co roku. Wracamy na jacht popijamy mochito i grzecznie idziemy spać.
Tryb życia jest tu od świtu do zmierzchu i rzadko słychać, aby ktoś po 22 się bawił lub imprezował. Śpimy pod prześcieradłami a niektórzy na deku przednim pod gwiazdami. Wklejamy się w ten rytm i kolejnego dnia wstaje o 6 wskakuje do wody i snurkuję. Ale chyba zmienił się prąd, bo woda jest mętna, zawiera bardzo dużo planktonu. Słabo widać rafę i ryby.
O 7.30 wychodzimy z zatoki i płyniemy na kolejną wyspę. Po drodze na śniadanko mistrzowie kuchni przygotowują jajecznicę. Znowu jest ciepło i trzeci dzień z rzędu świeci słońce. Zaczynamy wypatrywać chmur i deszczu, które miały tu padać codziennie. Ok 10 przepływamy koło wyspy CANOUAN. Grzesiek łapie kolejnego tuńczyka. Po przepłynięciu 20 mil dopływamy do przepięknych wysp Tabago Cays. Jest to chyba najładniejsze miejsce jakie widzieliśmy. Taka kwintesencja Karaibów.
Wpływamy pomiędzy wyspy i szukamy boi do cumowania. Oczywiście marinero już nas śledzi i już nas prowadzi. Pomaga z cumowaniem na boi, stajemy bardzo blisko rafy. Kolory wody, widoki, wysepki dookoła są jak z katalogu. I żadne zdjęcie nie odda tego co tu można oglądać. Za cumowanie płacimy 125 EC w tym 80 to opłata za przebywanie w parku narodowym. Marinero zaprasza nas na kolacje na drugą stronę wyspy, na której serwowane będą langusty. Oczywiście robimy rezerwację i już się cieszymy na ucztę.
No ale dzień jest w pełni więc pontonem płyniemy na piękną plaże a inni zakładają maski i płetwy i snurkują. Te rafy są jak z bajki. Kolory kształty, mnóstwo kolorowych ryb. Każdy może nacieszyć oczy bogactwem podwodnego świta w turkusowej wodzie. Ale przy jednej z wysepek jest ogrodzony bojkami tren. Widomo jak coś jest odgrodzone to bardziej kusi. Oczywiście podpływamy pontonem. Okazuje się, że jest tam „pastwisko” dla żółwi. Myślę sobie jaja sobie robią odgrodzili kawałek i co powiedzieli, że żółwie maja tam pływać??
No ale widzimy, że ludzie tam pływają to i my dajemy nura. Na początku widzimy trawę podwodną i wielkie rozgwiazdy. Po chwili wychodzimy a Damian się pyta, czy widzieliśmy żółwie. a my, że nie, tylko rozgwiazdy. No i mówi to płyńcie za mną i rzeczywiście żółwie jak zaczarowane pasą się na dnie. No widok niezapomniany. Tym bardziej, że co jakiś czas wypływają, żeby zaczerpnąć powietrza i wtedy są tuż koło nas. Napatrzeni potem widzimy je jak pływają pomiędzy jachtami. Penetrujemy jeszcze rafę, która jest koło naszego jachtu. Ktoś wypatrzył płaszczkę, mi udało się zobaczyć murenę.
Po zachodzie wsiadamy w ponton płyniemy na plażę i przechodzimy na drugą stronę wyspy, gdzie czeka na nas nasz marinero i zarezerwowany w restauracji na świeżym powietrzu stolik. Takich stolików jest bardzo wiele i ludzie z różnych załóg czekają na swoje dania. A grille i kuchnie działają na pełnych obrotach. Przynoszą ryż i warzywa i to na co najbardziej czekaliśmy langusty. Jest tak jak piszą, jedzenie świeżych owoców morza z grilla to poezja smaku. Siedzimy pod palmami, patrząc na plaże i morze i zajadamy przepyszne langusty. Czy może być piękniej? Nie. Szczęśliwi wracamy na katamarana i nadal napawamy się pięknem, tym razem zatoki w blasku księżyca. Budzimy się o świcie oglądając wschód słońca. Jeszcze ostatnie snurkowanie i opuszczamy rajski świat. Na zawsze zostanie w naszej pamięci.
Po pożegnaniu pięknego archipelagu Tabago Cays kierujemy się na najdalej wysuniętą na południe wyspę, którą chcemy odwiedzić, czyli Union. Wiatry nadal słabe, słońce nadal świeci no niby jak w raju, ale już zjarani jak raki teraz szukamy cienia za żaglami albo pod bimini. Przy słabym wietrze zaczynamy obserwować inne zjawiska żeglarskie. Mamy pływy (niewielkie ok 0,5 metra) ale zauważalne, szczególnie na skałach. No i prądy też niewielkie, ale wyczuwalne. Bo jak płyniemy z prądem dodaje nam to ok 1 knota, a jak pod prąd to odejmuje. Taka magia hihi. Mamy też dysze pomiędzy wyspami, gdzie wiatr wyraźnie przyspiesza i strefy ciszy jak wyspa i wcale nie niskie góry zasłaniają nam wiatr. Innym znowu razem obserwujemy wiatry spadowe ze wzgórz, które przyspieszają nas jak płyniemy blisko lądu.
Po dwóch godzinach spokojnego, wręcz leniwego płynięcia dopływamy do kolejnego obrazka jak z bajki. To wyspa Palm Island. Tu widoki są takie, że nie dziwimy się, że wyspa jest prywatna i jest na niej hotel, resort czy coś w tym rodzaju. Stajemy na boi (tym razem samodzielnie i za darmo) dosłownie kilkadziesiąt metrów od pomostu i cudownej białej plaży. Robimy setki zdjęć i większość daje nura w turkusową wodę i dopływa do plaży. Tylko tu można korzystać z wyspy. W między czasie jacyś goście szybką motorówką opuszczają hotel i myślimy, że to może Lewy z Anią właśnie kończą swój bajeczny urlop. Część obsługi długo macha im na pożegnanie. Na pewno zostawili należyty napiwek.
A my po nacieszeniu oczu i ochłodzeniu w morzu (ma jakieś 28 stopni), odcumowujemy i ruszamy na Union, które widać nieopodal, bo odległość to tylko 1,5 mili. Ciekawostką, jak się zbliżamy jest lotnisko wychodzące w morze. I całkiem spory ruch samolotów, oczywiście takich nie za dużych. Marinero już nas wypatrzył i już pokazuje nam boje. Ale my chcemy zacumować bliżej brzegu, trochę kręci nosem, ale przepływa do bojki praktycznie najbliżej pomostu. Jesteśmy na Union w porcie Clifton Village.
Płyniemy pontonem do pomostu i idziemy zwiedzać wioskę. A tu czas jakby się zatrzymał jakieś 100 lat temu. Jest co prawda bank, ale czynny do 14 a jest już 15 więc nici z wymiany walut. Jest sklep a nawet dwa, ale ceny jak z kosmosu. Zwykłe wino kosztuje w przeliczeniu 80 zł. Prawie tyle samo butelka rumu. Wszędzie piszą, żeby w alkohol zaopatrzyć się na Martynice i tak trzeba robić. Oczywiście też tak zrobiliśmy, ale jak to na rejsach bywa w połowie prawie wszystko się skończyło.
Są też zieleniaki, na których straszą tubylcze owoce i warzywa. Większość jest albo nadpsuta, albo niedojrzała. Ale oczywiście kupujemy, bo trzeba spróbować tutejszego kolorytu. Niestety nie trafiliśmy na owoce, które podobno są tak dobre, że nigdzie takich nie można zjeść. Ale może nie ta pora albo nie mieliśmy szczęścia. Po powrocie na jacht każą się nam przeparkować na dalszą boję, bo ta podobno jest Jacht Klubu. Zostajemy tu na noc i na naszym dziobowym deku i bawimy się doskonale w swoim towarzystwie.
Następnego ranka tradycyjna kąpiel poranna w morzu i po wizycie w banku i wymianie walut wypływamy o 10. Zaczynamy powrót w stronę Martyniki. Stawiamy żagle, ale wiatr w bejdewindzie i pod prąd i łódka prawie stoi. Dokładamy silnik i udaje nam się iść 4 knoty na lewym halsie, ale jak wracamy na prawy, prędkość spada do 2. Wiatry które miały być połówkami wieją nam centralnie w mordę.
Po halsowaniu i przebyciu 15 mil cumujemy w zatoce na wyspie Canouan. Nie schodzimy na ląd. Za to Pelikany robią nam kolejny pokaz jak z najlepszego filmu przyrodniczego. Siedzimy i patrzymy, jak zataczają kręgi i nurkują składając skrzydła jak strzały. To jest niesamowite. W międzyczasie Magda i Arek przygotowują frutti di mare ala flaki z ziemniakami i przepyszną surówką z pora i marchewki. No palce lizać. Odcumowujemy o 17.45 i ruszamy w nocny rejs w kierunku Saint Vincent.
Kolejny nocny rejs. Robimy tak dlatego żeby mieć więcej dnia na oglądanie i zwiedzanie. Niestety wiatr nam nie sprzyja. Wieje w dziób i to z siłą 16 knotów (pierwszy raz mamy dobrą siłę wiatru) próbujemy halsować, ale przy przeciwnym wietrze, prądzie i dość dużym falowaniu z Oceanu słabo to wygląda. Na dodatek do dyspozycji mamy tylko zwykły fok i grota. Katamarany w swej konstrukcji są luksusowe to prawda, ale na wiatr pływają bardzo słabo. Dołączamy sinik i dzięki temu udaje się iść trochę ostrzej i mieć w miarę normalne tempo. Jak wchodzimy w cień wyspy wiatr słabnie, nieco odkręca a falowanie się zmniejsza. Udaje się nam wykorzystywać wiatry spadowe. O północy na trawersie mamy Bequie.
Przed wschodem księżyca było ciemno, jak oko wykol za to pokaz gwieździstego nieba był mistrzowski. Po wschodzie księżyca w pełni robi się prawie widno. Widzimy już światła na Saint Vincent. Wachty zmieniają się co 3 godziny. Można w spokoju pospać 6 godzin. Na morzu ruch prawie zerowy. Nad ranem wiatr słabnie i całkiem zrzucamy żagle. Wstaje nowy dzień, a my o 7 rano cumujemy oczywiście z pomocą czujnego marinero na bojce w Zatoce Wallilabou Bay. To właśnie tu staliśmy się prawdziwymi piratami. Bo właśnie w tym miejscu są dekoracje i tu kręcili film Piraci z Karaibów.
Obok nas cumuje drugi katamaran. Ma polską banderę pod salingiem. Przyglądamy się i rozpoznajemy Piotra z Naszego kołobrzeskiego biura GlobTourist. Jemy śniadanie, oczywiście zażywamy kąpieli i pomalutku szykujemy się do wyprawy na wyspę. Ekipa z sąsiedniego jachtu już dopłynęła pontonem i robi sobie zdjęcia z piratami. Piotr (pewnie zmęczony) znika pod pokładem, więc nie chcemy go niepokoić.
Sami przy pomocy naszego pontonu dobijamy, w dwóch grupach, do pomostu i zanurzamy się w filmowe klimaty Piratów. Spotykamy polską załogę i chwile rozmawiamy, potem spotkamy ich jeszcze kilkukrotnie na tej wyspie. Najpierw oglądamy dekoracje z filmu, robimy sobie różne zdjęcia, aż w końcu ruszamy w kierunku wodospadu, który jest w lesie deszczowym. Po drodze mijamy malutkie domki a dookoła szalejąca roślinność.
Piętra zieloności, rośliny rosnące na sobie no istne przyrodnicze szaleństwo. Przy domach rosną drzewa różnych owoców, palmy bananowe, drzewa mango, papai, kakaowców i oczywiście palmy kokosowe. Znaleźliśmy nawet drzewo z owcami carambola – to takie gwizdki do drinków (tylko te były dojrzałe, więc się poczęstowaliśmy) Rośliny mają też przepiękne i przeróżne kwiaty. A to co hodujemy u n as w doniczkach, rośnie tu jako duże krzewy albo wręcz wielkie drzewa.
Asfaltową drogą dochodzimy do ogrodzonego i zadbanego ternu, na którym stoi bar i jest kasa, gdzie trzeba kupić bilet. Raczymy się zimnym piwem i spotykamy naszych znajomych z drugiego jachtu. Właśnie wracają z kąpieli w wodospadzie. Następuje zmiana sztafety i my idziemy dosłownie kilkadziesiąt metrów do wodospadu, gdzie z przyjemnością zanurzamy się w zimnej słodkiej wodzie. Po kąpieli zwiedzamy ogród, w którym krotony pną się po wielkich drzewach z których zwisają liany. Chcemy pobawić się w Tarzana, ale chyba on był lżejszy. Jest tu bardzo ładnie, ale czas pomału wracać.
Część idzie szybko my z Kowalem delektujemy się przyrodą i postanawiamy pójść korytem kamienistego strumienia. Kawałek się udaje, niestety potem przyroda i roślinność zagradzają nam drogę. W końcu na zakręcie reszta grupy nas nawołuje żebyśmy do nich dołączyli. A tu słynny Bar u Antka. Miejsce, o którym chyba każdy słyszał. Punkt obowiązkowy do odwiedzenia. Słyszeć to jedno. Odwiedzić to, zboczyć to drugie. Ale przeżyć chwile z Antkiem to coś czego się nigdy nie zapomni. Można powiedzieć, że jest to nasz polski Kreol.
Bierzemy udział w misterium złożonym z polskiej muzyki, pokazu ognia na barze i rumpanchu w kieliszkach. Cały bar zawieszony jest często wyuzdanymi pamiątkami i różnymi banderami. Dokładamy tam na pamiątkę banderę Jacht Klubu Królewskiego Miasta Darłowo. Oczywiście kupujemy kilka flaszek antkowego specjału i pomalutku w bardzo radosnych nastrojach wracamy do wioski Piratów, gdzie jeszcze chwile penetrujemy pozamykane magazyny i spotykamy np. nietoperze i muzeum starych telefonów. Spędzamy tu cały dzień. O 17 dokonujemy z Robertem odprawy, bo opuszczamy Saint Vincent i Grenadiny. I o 18, czyli po zachodzie słońca odpływamy w kierunku ostatniej wyspy na naszym szlaku Saint Lucia.
Po wypłynięciu szybko robi się ciemno. I nagle słychać jakiś szum na wodzie. To latające ryby całymi ławicami robią taki rwetes. Bierzemy latarki i w ich świetle podziwiamy niesamowity spektakl. Jest to coś pięknego. Trwa to może z pół godziny. Wszyscy z bananami na ustach pomału wchodzimy w rytm nocnych wacht. Ok 22 wschodzi księżyc a my żegnamy sainit Vincent. Wypływamy na szeroki przestwór Oceanu. Jest słaby wiatr, fala mała, ale bardzo długa taka oceaniczna. Po lewej stronie mamy kilka jachtów – pewnie też kończą swój rejs. Kilka innych płynie w przeciwną stronę. Później pokazuje się nam wycieczkowiec, który nad ranem wpływa na Saint Vincent. Noc mija spokojnie a my nad ranem zbliżamy się do Zatoki.
Ostatnią wyspą w naszym rumowym szlaku była Saint Lucia. Jest to wyspa autonomiczna, dlatego po zacumowaniu, przy pomocy marinero, w kolejnej uroczej zatoce, płyniemy z Robertem dokonać odprawy wejścia i wyjścia. Formalności dzięki Robertowi nie są skomplikowane, za to Angielski lokalnego urzędnika – to jest wyzwanie.
Podpływa do nas Mikołaj oferujący owoce i inne gadżety. Potem podpływa szef wszystkich szefów i z nim dogadujemy wynajęcie busa na wycieczkę po wyspie. Tu jest większa cywilizacja, bo wyspa duża i różnorodna. Wycieczka jest dość długa. Po drodze kilka punktów widokowych z obowiązkowymi straganami z pamiątkami. Zwiedzamy coś w rodzaju wulkanu, ale bardziej są to małe gejzery, które śmierdzą siarką i bulgoczą, ale mają ciekawe struktury i kolory. Dla odważnych i ciekawych można wymazać się białym i czarnym błotem a potem wykąpać w odmładzającym śmierdzącym siarką basenie.
Jedziemy pod kolejny, tym razem naprawdę wysoki, wodospad. I tu niektórzy zażywają kąpieli. Potem widok na Pitongi, a kolejny punkt podroży to zatoki biskupia i rybaków. Na koniec odwiedziny w dużym miasteczku portowym. Wieczorem zielona noc na przednim deku z rumem, drinkami i tym co tutaj jest legalne, a u nas nie. O poranku wyruszamy do portu położonego na południowym zachodzie wyspy, żeby zatankować paliwo, bo jest tu dużo tańsze niż na Martynice i ewentualnie uzupełnić wodę. Po drodze mijamy wiele jachtów z galami flagowymi. Z bliska widać dopiero, że to uczestnicy transoceanicznych regat kończą swoją oceaniczną przygodę w Marinie Rodney Bay.
Zatankowaliśmy 180 litrów paliwa, naprawdę niewiele, jak na jazdę praktycznie cały czas na hybrydzie. Wypływamy na zatokę i stajemy na kotwicy przy przepięknej plaży. W oddali wielkie wycieczkowce i największy żaglowiec, który towarzyszy nam od kilku dni. Teraz możemy go obejrzeć z bliska, doczytujemy się, że powstał w polskiej stoczni. My zażywamy ostatniej kąpieli w cudownej, turkusowej i bardzo ciepłej wodzie. Z widokami na luksusowe hotele i piękne plaże. Odpływamy w końcu w kierunku Martyniki. Ostatnie dopalanie się na pokładzie i cumujemy w marinie Du Marin na Martynice o godzinie 18.30. Tu kończy się nasz rejs.
Czas na podsumowania, statystyki i podziękowania. Żeby dotrzeć na Karaiby przejechaliśmy i przelecieliśmy ponad 16000 kilometrów. Większość (a może wszyscy) z nas po raz pierwszy byli za oceanem. Rejs trwał od 2 do 12 grudnia pływaliśmy 9 dni, przepłynęliśmy 274 Mile. Zajęło nam to 88 godzin pod żaglami i 49 pod silnikiem (w tym dużą część jako hybryda razem z żaglami). Odwiedziliśmy 4 państwa, 9 wysp, 11 portów choć w warunkach karaibskich to raczej kotwicowiska i boje. Dokonaliśmy 6 odpraw celnych i granicznych. Wypiliśmy trochę rumu, trochę więcej wina i najwięcej piwa. Żeglarsko ten rejs nie był wielkim wyzwaniem.
Katamaran Bali 4.0 okazał się jachtem dość luksusowym (ale z drobnymi niedociągnięciami wynikającymi z intensywnego użytkowania), niestety nautycznie jednostka dość słaba. Słabo pływająca na wiatr, żagle tylko podstawowe, duża masa własna i nie za dużo żagla powodowało, że pływaliśmy raczej powoli. Pogoda też była mało żeglarska wiało raczej słabo do bardzo słabo. Ale z założenia miał być to jachting, czyli zwiedzanie i relaks przy użyciu jachtu. I tak faktycznie było.
Załoga w składzie Paweł- Kapitan, Robert- I Oficer, Waldek- II Oficer, Damian III-Oficer, Justyna, Magda, Arek i Grzegorz, okazała się doskonałym składem. Podzielone przed rejsem funkcje i zadania wszyscy wypełnili wzorowo. Na szczególną pochwałę zasługuje Robert, który ogarniał papiery, odprawy, trasę i rozliczał kasę jachtową (w 4 walutach). Doskonale spisywały się osoby odpowiedzialne za nasze podniebienia Magda, Justyna, Waldek i Arek. Panowie od wędkarstwa Grzegorz i Arek tym razem wrócili z rejsu z tarczą, zdobywając cenne trofea w postaci tuńczyków i barakudy. Arek wsławił się doskonałymi umiejętnościami pływania pontonem. Oficerowie wachtowi Paweł, Robert i Damian doskonale wypełniali swoje obowiązki. A wszyscy stanowiliśmy zgraną załogę, która umiała pracować jak trzeba i bawić się, kiedy był na to czas.
Nie było z nami nowicjuszy, każdy miał już za sobą kilka wspólnych rejsów. Śmiało mogę powiedzieć, że z taką załogą mogę popłynąć, gdzie chcecie i kiedy nam czas pozwoli. Zboczyliśmy egzotyczne miejsca, wyspy i kraje, zboczyliśmy, jak żyją ludzie w tej części świata, obejrzeliśmy niesamowitą przyrodę, zarówno na lądzie jak i pod wodą. Przygoda była piękna i spełniło się moje marzenie. Za to bardzo dziękuje wszystkim członom załogi. Ahoj przygodo i już wypatrujemy następnych miejsc, w które popłyniemy.
Paweł Krakowiak